Przed Ruszeniem dalej na północ ku Szkocji uzupełniliśmy trochę zwiedzanie rozpoczęte dnia poprzedniego, poszerzając je teraz o zakupy rzeczy pierwszej potrzeby jak czekolada, czy potrzeby drugiej jak ubrania (tu akurat ja nie uczestniczyłem). W międzyczasie odezwała się moja kontuzja i pięta wykrzyczała mi "stary! opanuj się, nie ma opcji, że będziesz chodził, daruj sobie tę Szkocję i wracaj na kontynent, póki chodzisz!". Jednak nie mogłem sobie pozwolić na zmarnowanie takiego szmatu drogi i wracanie, więc podjęliśmy decyzję, że naszym celem jest wjechać do Szkocji i zobaczyć pierwszy lepszy zamek, a potem można już wracać z czystym sumieniem. Ale wracając do Cambridge to zwiedzanie trochę nam się przedłużyło, a po dodaniu
do tego raczej wolnego spacerku na wylot z miasta zaczęliśmy łapać wieczorem i może by się nawet udało ruszyć dalej jeszcze tego dnia, ale potężny korek na autostradzie spowodował, że kierowcy kierowali się we wszystkich kierunkach tylko nie na autostradę. Popróbowaliśmy w kilku miejscach, ale gdy zapadł zmrok i zaczęło padać poszliśmy poszukać miejsca na namiot i spędziliśmy kolejną noc w okolicach Cambridge. Następny dzień przywitał nas piękną pogodą i małą powodzią w namiocie i zrażeni tylko trochę ruszyliśmy z powrotem do wjazdu na autostradę i zaczęliśmy łapać.
No i ruszyliśmy. Nie wiele pamiętam z tego odcinka i w sumie nie ważne ile i jakich samochodów nas podwoziło, istotne z tego odcinka są dwa fakty, a mianowicie Spitfire, który wykonywał nad nami akrobację na jednej ze stacji i szkot (jedyny z jakim mieliśmy kontakt), który nas z tejże stacji zabrał. Szkot jak to szkot mimo iż się starał jak mógł, mówił do nas w sposób niemal niezrozumiały, a jednak ciągle po angielsku! Ale z tego co zrozumieliśmy, szkot ów był niezwykle bogaty i lubił o tym informować, a dorobił się raczej w okolicach granicy prawa, ciężko tylko trochę określić, z której dokładnie strony tej granicy. Samochód nie był wysokich lotów, ale piłował go jak tylko mógł, więc całkiem spory dystans pokonaliśmy całkiem szybko, a wskazówka benzyny przesuwała się w kierunku E niemal w oczach. Z początku puszczał muzykę tak głośno, że nie sposób było usłyszeć własne myśli, ale z czasem się rozgadał i zaczął nam pokazywać co to on nosi przy sobie w kieszeni i mówić ile to jest warte, a na wieść, że lubię robić zdjęcia, kazał mi robić wszystkiemu zdjęcia, od czasu do czasu dorzucając, że nigdy wcześniej nie było to fotografowane. Na końcu powiedział, że jego zdjęcia też nikt nie ma i żeby mu zrobił (dostępne powyżej). Podróż z tym niesamowitym człowiekiem zakończyła się w miasteczku Bishop Auckland, spory kawałek od autostrady, co może było błędem, ale summa summarum nie wyszło najgorzej i chyba lepiej dla mojej stopy. Dalej postanowiliśmy jednak wrócić na autostradę i jeszcze przed zmrokiem siedzieliśmy na serwisie przy Durham i korzystając z darmowego wi-fi sprawdzaliśmy, jaki zamek chcielibyśmy zobaczyć i do którego jednocześnie będzie blisko. W prawdziwym cierpieniu podjęliśmy decyzję jednak o porzuceniu marzeń o Szkocji ze względu na moją stopę i fakt, że poruszanie się stopem po Anglii nie jest wcale łatwe i szybkie tak jak na kontynencie, a czas naglił.
Po nocy spędzonej w pobliskich krzakach i prysznicu zostawiliśmy u jednego z polskich kierowców plecaki i w deszczowej aurze ruszyliśmy do Durham, bo skoro byliśmy już tak blisko, głupio było nie zwiedzić i była to ostatnia okazja do wysłania pocztówek! Z pobliskiego Bowburn złapaliśmy stopa pod samą katedrę w Durhame, od której to zaczęliśmy zwiedzanie miasta. Po katedrze ruszyliśmy poszukać zamku, który po okrążeniu starej części miasta okazał się znajdować tuż obok świątyni, ale nie dane nam było wejść na jego teren, ponieważ aktualnie odbywało się tam wesele. I tak oto zostaliśmy pozbawieni ostatniej szansy zwiedzenia jakiegoś zamku na wyspach. Troszkę oburzeni tym faktem ruszyliśmy uzupełnić zapasy czekolady oraz zakupić pocztówki. Po wydaniu majątku na kartki, okazało się, że jest niedziela i poczta jest zamknięta i nie bardzo mamy gdzie kupić znaczki.
Na szczęście w międzyczasie rzuciła nam się w oczy informacja turystyczna, gdzie za kolejny majątek zakupiliśmy znaczki, po czym ruszyliśmy wypisać pozdrowienia do Polski i wrzucić je do skrzynki. Drogę powrotną poprowadziliśmy malowniczą ścieżką wzdłuż rzeki, a następnie pokuśtykaliśmy (czy raczej ja kuśtykałem, a koleżanka szła) z powrotem po nasze bagaże. I jeszcze tego samego wieczora zabrał nas przemiły człowiek wracający właśnie z pokazów cyrkowych w Edynburgu i który przez sporą część opowiadał nam jaka to Szkocja jest piękna, a Edynburg szczególnie i że powinniśmy żałować, że nie udało nam się tam dotrzeć (jakby było inaczej...). Zostawił nas spory kawałek dalej na serwisie, gdzie przespaliśmy się w namiocie i następnego dnia ruszyliśmy dalej. Następny nasz kierowca był Arabem kurierem i zachowywał się jak typowy Arab taksówkarz, cały czas o coś się pytał, chciał wszystko wiedzieć, zasadniczo cały czas mówił, jak nie do nas to przez telefon. Podwiózł nas w okolice Londynu, po drodze doręczając przesyłkę, a także chwaląc się, że ma w firmie znajomych polaków i zna kilka słów po polsku, wyrażając podziw dla nas i pragnąc nam pomóc kupując nam bilety lotnicze. Akurat bilety były w tym czasie stosunkowo drogie, więc nie wyszedł mu ten plan pomocy nam, ale i tak podwiózł nas spory kawałek.
Dalej już w zasadzie nic ciekawego się nie działo, został nam już tylko sprint do Polski, z krótką przerwą na nocleg w serwisie po drugiej stronie Londynu. Krótki, bo czekaliśmy tylko na godzinę gdy ruszają ciężarówki ładując telefony. Następnie rozdzieliliśmy się w Dover, żeby nie płacić za prom i więcej się nie zobaczyliśmy w trasie, bo ja popłynąłem do Dunkierki, a koleżanka do Kale. Na kontynencie była już tylko chęć jak najszybszego powrotu do domu i udało się to w nieco ponad 40h licząc od ostatniej nocki na wyspach!
Podsumowując z zakładanego planu udało się odwiedzić koleżankę w Cambridge, nie udało się za to choćby dojechać do Szkocji, nie wspominając o zwiedzaniu zamków czy przynajmniej zobaczenia Ben Nevis. Również Londyn przyszło nam ominąć łukiem w obu kierunkach, a wszystko to spowodowane głównie kiepskim stopem u Brytyjczyków, ale także trochę naszą beztroską i nie liczeniem czasu. Kiedyś jeszcze tam wrócę! Acz niekoniecznie na stopa.