12 października 2014

Bitwa pod Chocimiem 1621



W dniach 4-5 października 2014 na zamku w Nowym Wiśniczu odbyła się rekonstrukcja bitwy stoczonej pod Chocimiem w 1621 pomiędzy wojskami Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a armią Turecką. Polacy, jak to mieli wówczas w zwyczaju, posiadając znacząco mniej liczną armię, zdruzgotali przeciwnika i 9 września podpisali traktat pokojowy.
Zdjęcia tylko z bitwy odbywającej się drugiego dnia i w liczbie nie wielkiej, ponieważ w momencie natarcia wroga na obóz polski, odkładałem aparat i łapałem się za szablę, by bronić szańców.














18 września 2014

09 września 2014

Eurotrip 2.0 cz. II



Przed Ruszeniem dalej na północ ku Szkocji uzupełniliśmy trochę zwiedzanie rozpoczęte dnia poprzedniego, poszerzając je teraz o zakupy rzeczy pierwszej potrzeby jak czekolada, czy potrzeby drugiej jak ubrania (tu akurat ja nie uczestniczyłem). W międzyczasie odezwała się moja kontuzja i pięta wykrzyczała mi "stary! opanuj się, nie ma opcji, że będziesz chodził, daruj sobie tę Szkocję i wracaj na kontynent, póki chodzisz!". Jednak nie mogłem sobie pozwolić na zmarnowanie takiego szmatu drogi i wracanie, więc podjęliśmy decyzję, że naszym celem jest wjechać do Szkocji i zobaczyć pierwszy lepszy zamek, a potem można już wracać z czystym sumieniem. Ale wracając do Cambridge to zwiedzanie trochę nam się przedłużyło, a po dodaniu
do tego raczej wolnego spacerku na wylot z miasta zaczęliśmy łapać wieczorem i może by się nawet udało ruszyć dalej jeszcze tego dnia, ale potężny korek na autostradzie spowodował, że kierowcy kierowali się we wszystkich kierunkach tylko nie na autostradę. Popróbowaliśmy w kilku miejscach, ale gdy zapadł zmrok i zaczęło padać poszliśmy poszukać miejsca na namiot i spędziliśmy kolejną noc w okolicach Cambridge. Następny dzień przywitał nas piękną pogodą i małą powodzią w namiocie i zrażeni tylko trochę ruszyliśmy z powrotem do wjazdu na autostradę i zaczęliśmy łapać.



No i ruszyliśmy. Nie wiele pamiętam z tego odcinka i w sumie nie ważne ile i jakich samochodów nas podwoziło, istotne z tego odcinka są dwa fakty, a mianowicie Spitfire, który wykonywał nad nami akrobację na jednej ze stacji i szkot (jedyny z jakim mieliśmy kontakt), który nas z tejże stacji zabrał. Szkot jak to szkot mimo iż się starał jak mógł, mówił do nas w sposób niemal niezrozumiały, a jednak ciągle po angielsku! Ale z tego co zrozumieliśmy, szkot ów był niezwykle bogaty i lubił o tym informować, a dorobił się raczej w okolicach granicy prawa, ciężko tylko trochę określić, z której dokładnie strony tej granicy. Samochód nie był wysokich lotów, ale piłował go jak tylko mógł, więc całkiem spory dystans pokonaliśmy całkiem szybko, a wskazówka benzyny przesuwała się w kierunku E niemal w oczach. Z początku puszczał muzykę tak głośno, że nie sposób było usłyszeć własne myśli, ale z czasem się rozgadał i zaczął nam pokazywać co to on nosi przy sobie w kieszeni i mówić ile to jest warte, a na wieść, że lubię robić zdjęcia, kazał mi robić wszystkiemu zdjęcia, od czasu do czasu dorzucając, że nigdy wcześniej nie było to fotografowane. Na końcu powiedział, że jego zdjęcia też nikt nie ma i żeby mu zrobił (dostępne powyżej). Podróż z tym niesamowitym człowiekiem zakończyła się w miasteczku Bishop Auckland, spory kawałek od autostrady, co może było błędem, ale summa summarum nie wyszło najgorzej i chyba lepiej dla mojej stopy. Dalej postanowiliśmy jednak wrócić na autostradę i jeszcze przed zmrokiem siedzieliśmy na serwisie przy Durham i korzystając z darmowego wi-fi sprawdzaliśmy, jaki zamek chcielibyśmy zobaczyć i do którego jednocześnie będzie blisko. W prawdziwym cierpieniu podjęliśmy decyzję jednak o porzuceniu marzeń o Szkocji ze względu na moją stopę i fakt, że poruszanie się stopem po Anglii nie jest wcale łatwe i szybkie tak jak na kontynencie, a czas naglił.

Po nocy spędzonej w pobliskich krzakach i prysznicu zostawiliśmy u jednego z polskich kierowców plecaki i  w deszczowej aurze ruszyliśmy do Durham, bo skoro byliśmy już tak blisko, głupio było nie zwiedzić i była to ostatnia okazja do wysłania pocztówek! Z pobliskiego Bowburn złapaliśmy stopa pod samą katedrę w Durhame, od której to zaczęliśmy zwiedzanie miasta. Po katedrze ruszyliśmy poszukać zamku, który po okrążeniu starej części miasta okazał się znajdować tuż obok świątyni, ale nie dane nam było wejść na jego teren, ponieważ aktualnie odbywało się tam wesele. I tak oto zostaliśmy pozbawieni ostatniej szansy zwiedzenia jakiegoś zamku na wyspach. Troszkę oburzeni tym faktem ruszyliśmy uzupełnić zapasy czekolady oraz zakupić pocztówki. Po wydaniu majątku na kartki, okazało się, że jest niedziela i poczta jest zamknięta i nie bardzo mamy gdzie kupić znaczki.
Na szczęście w międzyczasie rzuciła nam się w oczy informacja turystyczna, gdzie za kolejny majątek zakupiliśmy znaczki, po czym ruszyliśmy wypisać pozdrowienia do Polski i wrzucić je do skrzynki. Drogę powrotną poprowadziliśmy malowniczą ścieżką wzdłuż rzeki, a następnie pokuśtykaliśmy (czy raczej ja kuśtykałem, a koleżanka szła) z powrotem po nasze bagaże. I jeszcze tego samego wieczora zabrał nas przemiły człowiek wracający właśnie z pokazów cyrkowych w Edynburgu i który przez sporą część opowiadał nam jaka to Szkocja jest piękna, a Edynburg szczególnie i że powinniśmy żałować, że nie udało nam się tam dotrzeć (jakby było inaczej...). Zostawił nas spory kawałek dalej na serwisie, gdzie przespaliśmy się w namiocie i następnego dnia ruszyliśmy dalej. Następny nasz kierowca był Arabem kurierem i zachowywał się jak typowy Arab taksówkarz, cały czas o coś się pytał, chciał wszystko wiedzieć, zasadniczo cały czas mówił, jak nie do nas to przez telefon. Podwiózł nas w okolice Londynu, po drodze doręczając przesyłkę, a także chwaląc się, że ma w firmie znajomych polaków i zna kilka słów po polsku, wyrażając podziw dla nas i pragnąc nam pomóc kupując nam bilety lotnicze. Akurat bilety były w tym czasie stosunkowo drogie, więc nie wyszedł mu ten plan pomocy nam, ale i tak podwiózł nas spory kawałek.

Dalej już w zasadzie nic ciekawego się nie działo, został nam już tylko sprint do Polski, z krótką przerwą na nocleg w serwisie po drugiej stronie Londynu. Krótki, bo czekaliśmy tylko na godzinę gdy ruszają ciężarówki ładując telefony. Następnie rozdzieliliśmy się w Dover, żeby nie płacić za prom i więcej się nie zobaczyliśmy w trasie, bo ja popłynąłem do Dunkierki, a koleżanka do Kale. Na kontynencie była już tylko chęć jak najszybszego powrotu do domu i udało się to w nieco ponad 40h licząc od ostatniej nocki na wyspach!

Podsumowując z zakładanego planu udało się odwiedzić koleżankę w Cambridge, nie udało się za to choćby dojechać do Szkocji, nie wspominając o zwiedzaniu zamków czy przynajmniej zobaczenia Ben Nevis. Również Londyn przyszło nam ominąć łukiem w obu kierunkach, a wszystko to spowodowane głównie kiepskim stopem u Brytyjczyków, ale także trochę naszą beztroską i nie liczeniem czasu. Kiedyś jeszcze tam wrócę! Acz niekoniecznie na stopa.

08 sierpnia 2014

Eurotrip 2.0




Sam nie wiem, czy już tak przywykłem do podróżowania czy fakt, że piszę ten post spod Cambridge jest tak irracjonalny, że w zasadzie czuje się jakbym wyszedł z domu na spacer i nic więcej. Niezależnie od przyczyny mojej obojętności względem tej podróży za nami już około 1800km, kilka lepszych i parę tragicznych chwil, jak jeden samochód spod granicy Niemiecko-Holenderskiej aż pod Londyn, albo utknięcie na parę godzin, czy całą noc na jakiś stacjach.



Ogólna refleksja jest taka, że wyjechaliśmy za późno i nie zawsze wysiadaliśmy tam gdzie byłoby najlepiej, ale brniemy ciągle do przodu! Pierwszy problem zaczął się pod Poznaniem, gdzie przyszło nam czekać na kolejny samochód ponad 3h, ale czas umilali nam przypadkowi kierowcy, jak dziadek zatrzymujący się na środku autostrady i wjeżdżający na stację benzynową
pod prąd, czy kobieta gubiąca korek od wlewu paliwa obok nas i co ciekawsze zorientowała się jakieś 100m dalej! Dalej już jakoś poszło, ciężarówka, potem następna złapana przez CB, osobówka prowadzona przez niebrzydką Niemkę(!) i utknięcie na całą noc na jakiejś stacji, gdzieś w Niemczech. W końcu, gdy już zaczynało świtać, zabrała nas ciężarówka aż do granicy Holenderskiej. Kierowca widząc w jakim jesteśmy stanie po zimnej jak na środek lata nocy, ugościł nas gorącą herbatą, czego na prawdę bardzo nam wtedy było potrzebne. Ta część podróży minęła mi raczej na przysypianiu, a ostatnia pobudka była niezwykle radosna, bo obudziły mnie głos kierowcy, oznajmiającego, że złapał na CB samochód aż do Anglii! Szybka podróż do Calais, szybka bo przespana, śniadanie późnym popołudniem podczas czekania na prom, półtorej godziny snu podczas rejsu i przed zmierzchu byliśmy na serwisie pod Londynem. Przyszło nam tu spędzić kolejną noc, ale tym razem kulturalnie w namiocie się wyspaliśmy, zjedliśmy śniadanie w pobliskim Maku i ruszyliśmy powoli dalej na Cambridge. Kilka samochodów dalej i parę godzin później utknęliśmy w końcu na autostradzie pod miastem docelowym, ale nie zrażeni ani trochę ruszyliśmy przez ściernisko do pobliskiej drogi, którą mieliśmy nadzieję dotrzeć do Cambridge. W chwilę później byliśmy już w mieście i po spotkaniu się z koleżanką ruszyliśmy pozwiedzać jeszcze choć trochę. Teraz kończę porządną brytyjską herbatę i ruszamy zaraz dalej na północ do Szkocji!


Zdjęcie obowiązkowe w miejscowości AparatMost.

05 sierpnia 2014

majówka 2013: Mołdawia 4




Po szybkim śnie i mocnej pobudce w przymonastyrowej noclegowni szybko się zebraliśmy i uciekliśmy od piekielnych zakonnic pozwiedzać okolicę. Pierwszym naszym celem był znajdujący się nieopodal niewielki wodospad, do którego prowadziła ścieżka przez dziewiczo wyglądający las. Spodziewaliśmy się raczej czegoś bardziej okazałego, ale nawet ten niewielki wodospad wywołał u nas zachwyt, głównie ze względu na krajobraz, którego jest częścią. Gdy już skończyliśmy napawać swe oczy pięknem okolicy, wróciliśmy się do szlaku prowadzącego do monastyru wykutego w skale. Osobiście tam nie dotarłem, ale wysłałem aparat wraz z dziewczynami. W drodze powrotnej do wsi rzuciliśmy jeszcze okiem na św. źródło oraz hodowlę ptaków rozmaitych, prowadzoną przez miejscowych zakonników. W Saharnie przyszło nam czekać dłuższą chwilę na marszrutkę do Reziny w towarzystwie niesamowitego, słodkiego zapachu rozkładającej się padliny. Po wydostaniu się na jakąś większą drogę w Rezinie ruszyliśmy do Sorok, gdzie dotarliśmy po około 3h.

W Sorokach darowaliśmy sobie dzielnicę cygańską i ruszyliśmy zwiedzać zamek z wieku XV, który to pod koniec wieku XVII zajęty został przez polaków podczas wyprawy Jana III Sobieskiego na Mołdawię. Zamek do największych jakie widzieliśmy nie należał, szczególnie, że kilka dni wcześniej byliśmy w Kamieńcu Podolskim, ale przemiły Pan urzędujący tam opowiedział nam historię tego zamku z zacięciem jakie mają ludzie kochający to co robią. Historia opowiedziana była po Rosyjsku, ale nie przeszkadzało nam to zbytnio i czego nie zrozumieliśmy, bez problemu się domyślaliśmy (była też do wyboru opcja angielska,
ale dołączenie turystów z Rosji wymusiło tę, nie inną wersję językową). Po zwiedzeniu zamkowej kaplicy, wszystkich wież i murów ruszyliśmy w kierunku wylotu na Ryszkany, po drodze wydając ostatnie leje na chleb i Sprite'a. Gdy dotarliśmy na skraj miasta okazało się, że zakup chleba nie był najlepszym pomysłem gdyż ruszeni jakąś siłą wyższą spytaliśmy się czy aby na pewno jesteśmy na tym skraju miasta co trzeba. Nie, nie byliśmy. Robiło się późno, a droga przed nami była jeszcze daleka, więc czym prędzej ruszyliśmy na drugi koniec miasta piechotą, bo na marszrutkę już nas nie było stać. Pytając się po drodze o jak najszybciej dostać się na odpowiedni wylot z miasta zostaliśmy przez miejscowych wyposażeni w pieniądze na przejazd i wrzuceni do odpowiedniej marszrutki. Kierowca (jak i wszyscy inni na Mołdawii) również okazał się bardzo pomocny dla turystów i nie tylko wysadził nas dokładnie w tym miejscu, w którym chcieliśmy, ale jeszcze nie chciał od nas anie jednego leja! Po raz kolejny podniesieni na duchu dobrocią bijącą od ludzi, ruszyliśmy w drogę powrotną. Jeśli pamięć mnie nie myli kawałek za zjazdem na Ryszkany wypadł nasz ostatni nocleg, podczas którego niemal uroczyście
skończyliśmy chleb z Ukrainy, przegryzając świeżym chlebem mołdawskim i ostatnią szynką konserwową, wokół której siedzieliśmy podczas tej kolacji. Następnego dnia rano ruszyliśmy dalej na Ukrainę, a że było to 3 maja to mieliśmy wywieszoną flagę co okazało się niezwykle pomocne (flaga była wywieszona od 1 maja oczywiście!). Nie minęło wiele czasu, a zatrzymał się samochód z Polski (!), a w środku małżeństwo polsko-ukraińskie, które zatrzymało się tylko dla tego, że zobaczyli flagę. Żeby było zabawniej dojechaliśmy z nimi do samego Lwowa. Reszcie dziewczyn poszło trochę gorzej i musieliśmy na nie czekać chwilę poczekać we Lwowie.


I tak kończy się nasza Mołdawska przygoda, przygoda po niesamowitym kraju, w którym czas się zatrzymał, gdzie nadal spędza się stada zwierząt z pastwisk środkiem drogi, gdzie łatwiej o poradziecki pomnik czy budynek niż coś mołdawskiego, gdzie ludzie się mili i życzliwi aż nienaturalnie dla kogoś z zachodu, a widok turystów wywołuję u nich szczerą radość. Tych pięć dni na Mołdawii było niesamowitym przeżyciem, z którego mam niezliczone ilości wspomnień i doświadczeń. Niestety próba spisania tych historii nie wypaliła, bo kończenie tej opowieści po grubo ponad roku nie można uznać za sukces. Nie oznacza to, że nie będę dalej wypacał się tutaj o moich przygodach, ale trzeba będzie zmienić rodzaj tych wypocin i pierwsze próby podejmę już w najbliższych dniach!









16 marca 2014

Wiosenny spacer


Korzystając z iście jesienno-deszczowej aury wybrałem się dzisiaj na wiosenny spacer do Lasku Bielańskiego. Po drodze prócz mnogich biegaczy i cyklistów spotkałem też pierwsze oznaki wiosny, trochę ptactwa i kilka wiewiórek, które akurat zbyt szybko się przemieszczały, by je uchwycić.